
Cześć. A może bardziej pasuje tutaj - dobry wieczór.
Nieważne.
Jeżeli już zdecydujecie się na czytanie tego, co zamierzam przelać na ten wirtualny papier, możecie sobie w tle włączyć
Lubię ten utwór. Bardzo emocjonalny. Pasuje zatem idealnie.
Nie wierzę, że kilka dni temu pisałam tutaj podsumowanie 2016 roku i z wielką nadzieją wkraczałam w rok 2017. Tak, słynna gadka, jak to ma się mnóstwo planów i celów, które chce się spełnić. Jak to się chce zamknąć pewne rozdziały wraz z końcem roku, by ten kolejny otworzył się jako całkowicie nowa karta. Wiecie, przez chwilę nawet w nie wierzyłam. A potem wszystko, za przeproszeniem, szlag trafił.
Czuję się zmęczona. Nie, nie chce mi się spać. Jestem zmęczona życiem. Swoimi dotychczasowymi wyborami i decyzjami, błędami, jakie popełniałam i wciąż popełniam, zwykłą codziennością.
Po prostu nie mam już czasami sił się trzymać. Czasami chciałabym cofnąć czas. Wybrać inne studia. Zmienić pomysł na siebie. Nigdy nie poznać niektórych ludzi. Nie popełnić tylu błędów. A tak się nie da. W wieku prawie 23 lat (uświadomiłam sobie - Nowy Rok, starszy wiek, a niech to!) chyba przestałam umieć żyć. Brzmi to jak lekka tragikomedia, wiem. W sumie nawet i mnie samej chce się trochę śmiać z tego zdania, ale tak się właśnie czuję.
Coraz częściej łapię się na tym, że wiele rzeczy robię na siłę.
Muszę wstać.
Muszę iść na uczelnię.
Muszę iść na korki.
Muszę to.
Muszę tamto.
Muszę siamto.
I chociaż na ogół trzymam się dobrze i wydaję się taka pogodna i w ogóle och jakże optymistyczna, to... przychodzą momenty, gdy pasuję. Nie mam już wtedy sił, by ciągnąć ten cyrk. Nie uśmiecham się wtedy, bo tak byłoby fajnie. Nie rozmawiam za wiele z ludźmi, bo tak wypada. Mam wówczas ochotę po prostu trzasnąć swoim życiem w kąt. Najlepiej wsiąść w przypadkowy pociąg, który odjedzie gdzieś daleko. W sumie to wydaje się łatwe.
Ale wiecie co? Trzyma mnie tutaj jedno - moja rodzina. To właśnie oni mimo wszystko najbardziej mnie wspierają. To mamie mogę wypłakać się do słuchawki, kiedy nic mi się nie układa. To tata powtarza, że od zawsze dramatyzuję, a i tak na pewno sobie poradzę, bo kto, jak nie ja. To młodszy brat pisze mi, że "nudno tutaj bez Ciebie". To właśnie rodzina czeka na weekendy, gdy wracam do nich ze smogowego miasta, chociażby na jeden dzień. Bo tęsknią. Bo mnie kochają. A ja kocham ich. I to obecnie jedyna miłość, ba - jakiekolwiek uczucie, którego jestem pewna.
Wszystko inne się stopniowo sypie, a niektóre sprawy pojawiają się, chociaż chciałam je zamknąć. No, nie wspominając o tych, które sama sobie tworzę czasami głupimi wyskokami.
Studia wykańczają mnie psychicznie. Na moje własne życzenie. To ja się uparłam, by iść na magistra na tę samą uczelnię i kierunek. To ja dobrowolnie wybrałam to piekło. Bo nie umiem inaczej tego nazwać. Chociaż się staram, nic nie wychodzi. Jedno za drugim zawalam. W takich chwilach mam ochotę się poddać. Tylko że... jeszcze mimo wszystko kiełkuje we mnie małe ziarenko ambicji. Niewielkie, bo matematyka doszczętnie potrafiła ją zniszczyć przez tyle lat, ale jednak, jeszcze jest. I może mimo wszystko dam radę. Będę próbować, aż się ułoży. Bo musi.
Rozgrzebałam lekko przeszłość, tylko po to, by się z nią rozliczyć. Brzmi dziwnie, prawda? No cóż. Nie wdając się w szczegóły, bo to długa historia, wygląda to mniej więcej tak.
Ja.
Facet.
Pół roku wspaniałej relacji.
Pęknięte serce.
Poczucie, że nie powiedzieliśmy sobie nawet tak naprawdę "do widzenia".
Chęć zamknięcia rozdziału i mój ostatni "list".
I co? I myślałam, że spokój.
Kamień z serca spadł.
Ale potem jedna rozmowa telefoniczna potrafiła rozbić mnie na kawałki.
Doprawdy nie sądziłam, że nadal ma w telefonie mój numer. Nie pomyślałabym, że zadzwoni tuż przed północą w sylwestrową noc kilkakrotnie, aż odbiorę (bo w imprezowym zgiełku czasami ciężko coś usłyszeć), by powiedzieć tak wiele słów, które mnie rozkruszyły. Nie sądziłam, że myśląc, iż nie czuję niczego, rozmawiając z nim, z moich oczu polały się łzy. Tak, słyszał je. Tak i bardzo dobrze. Niech wie, że mnie zranił, cytując "nie chcąc mnie ranić".
Ustaliliśmy, że musimy się spotkać. Wyjaśnić wszystko raz jeszcze. Nawet jeśli... albo nie - wręcz na pewno (bo istnieje słynne powiedzenie "nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki") będzie to ostatnia rozmowa.
Ciekawe, czy ją zainicjuje. Ja sobie poczekam. Z ciekawości.
Nie, to jeszcze nie wszystko. Dzień później spadły na mnie kolejne informacje.
Zdajecie sobie sprawę, jak to jest, gdy dowiadujecie się, że Wasz przyjaciel, skrywał przed Wami coś bardzo poważnego? Bo mnie pękło serce. Nie dlatego, że mnie zraniły Jego słowa. Nie. Dlatego, że to, czego się dowiedziałam, dotyczy Jego. I jest na tyle straszne, że chciałam wierzyć, że to tylko zły sen, że może to nie dzieje się naprawdę (tak, swoją drogą zabalowaliśmy wpraszając się do jego byłej współlokatorki z prawie że skrzynką ruskiego szampana - swoją drogą nie pijcie tego, serio. Uderza do głowy i to strasznie, chociaż to ja byłam ta najbardziej trzeźwa, troszcząca się o bardziej nawalonych), ale to niemożliwe. Bo to się dzieje. Uświadomiłam sobie wówczas, że chociaż nasza relacja jest dziwna - wkurzamy się nawzajem, dogryzamy na każdym kroku, to jestem w stanie wręcz skoczyć za nim w ogień. Jak za przyjacielem tylko i wyłącznie. I dzięki niemu wierzę w istnienie przyjaźni damsko - męskiej.
Na tej "imprezie" z ruskim poznałam też kogoś. Całkiem fajny gość. Z hipnotyzującymi, brązowymi oczami. Mam ogromną słabość do tego koloru tęczówki. Chyba zbyt ogromną... (aha, żeby nie było - nie zrobiłam niczego głupiego, a przynajmniej nie tak głupiego, jak moglibyście, nie daj Boże, pomyśleć) No i tak. Może się poznamy lepiej. Może nie. Kto wie. Jeszcze wczoraj przeżywałam z rozpaczy, mając moralnego kaca, ten lekki impuls, jakiemu się poddałam, gdy dziwnym trafem moje usta idealnie dopasowały się do jego ust. Ale dzisiaj już tego nie rozkminiam (no, z wyjątkiem tej chwili, gdy przelewam to wszystko do tego tekstu). Było, minęło. Okej. Może nie powinnam. Ale nie cofnę czasu. A to były niewinne pocałunki. Nic więcej.
Tym samym kończę powoli historię pokazującą, jak z wielkimi planami, można łatwo wejść w Nowy Rok, od samego początku je niszcząc. Tak, weszłam w ten z rok z takim przytupem, że hej.
Bravo jednak uzależnia i nie da się z niego wyleczyć. Bo zamiast kończyć jedną rzecz, jaką chciałam dzisiaj zrobić, napisałam tutaj. A teraz już pójdę spać, bo inaczej rano nie wstanę na zajęcia. Kolejny produktywny wieczór, ta.
Dobranoc, Moi Drodzy, bądź też miłego dnia, jeżeli traficie na ten tekst już poranną porą.
"Jakie to dziwne
tak bolało
nie chciało się żyć
a teraz takie nieważne
tak bolało
nie chciało się żyć
a teraz takie nieważne
niemądre
jak nic"