21.01.2017, 12:00
Dzień dobry wszystkim.
Jak się macie? Jakie plany na weekend? Mam nadzieję, że u Was wszystko w porządku i czas mija Wam dobrze.
Jak się macie? Jakie plany na weekend? Mam nadzieję, że u Was wszystko w porządku i czas mija Wam dobrze.
Oczywiście żaden wpis nie obejdzie się bez muzyki. Często wrzucam tutaj to, co polskie i tak też będzie tym razem. Dzisiaj leci...
Do tej pory rzadko słuchałam tego artysty, ale ostatnim czasem towarzyszy mi dość. W zasadzie w marcu jest jego koncert w Krakowie i poczułam, że bardzo chcę tam być. Szczególnie, że jako support zagra Swiernalis - jego także słucham i lubię. Problem zawsze stanowi jednak to, z kim iść - nie wiem czemu niektórzy moi znajomi są tak zamknięci na dobrą muzykę bądź też "szkoda im kasy na bilet" - ale cholera, cztery dychy to chyba nie fortuna, wystarczy trochę zaoszczędzić na czymś innym. Może uda mi się jednak wybrać z jedną koleżanką z roku, a jeśli nie to pójdę sama - w tym tygodniu kupuję bilet, co by się nie wyprzedały, jak w przypadku Dawida Podsiadło w tamtym roku.
Mam dość tego semestru i tych studiów. Na samą myśl o nadchodzących kolokwiach robi mi się słabo, a gdy patrzę na te zeszyty i ciąg niezrozumiałych ślaczków, boli mnie głowa i chce mi się płakać. Myślałam, że magisterka to będzie już luz i formalność. Wiadomo - coś trzeba robić, ale miałam nadzieję, że przedmioty okażą się lżejsze, a wykładowcy będą bardziej iść na rękę. Okazuje się jednak, że jest chyba jeszcze gorej niż na licencjacie. W takich chwilach pytam siebie co ja narobiłam, dlaczego zostałam na tej uczelni, czemu nie uciekłam z niej gdzie pieprz rośnie. Na samą myśl o niej jestem po prostu nieszczęśliwa i mam wrażenie, że odebrała mi ona jakąś energię, jaką dawniej miałam w sobie. Mimo to wiem, że nie mogę się poddać. Jeszcze nie teraz. Jeszcze mam szansę... Muszę jakoś zdać ten semestr. Chociaż wydaje się to trudne, to wiem, że nie ja jedna jestem w takiej sytuacji. Postaram się więc podołać, a jeżeli nie wyjdzie to... wtedy się będę martwić.
Jednak w momencie, kiedy coś mi nie wychodzi, jest mi po prostu przykro. Co innego, gdybym się nie starała, ale kiedy naprawdę się uczę, próbuję zrozumieć te zadania, a potem jest kiepsko, to aż się odniechciewa. Jeszcze pojawia się wówczas we mnie niepohamowana irytacja na ludzi, którym wychodzi. Tyle, że ja nie jestem i nie chcę być zawistna. Właściwie tu nie chodzi o zazdrość pokroju - moi najbliżsi znajomi zdają bez problemu, a ja zawalam. Tu chodzi tylko o ludzką hipokryzję. Bo wiecie, co mnie irytuje i co jest dla mnie strasznie przykre? Kiedy słucham w kółko przed danym zaliczeniem, jak to "ja nic nie umiem, nie rozumiem tego, nie przejmuj się, mam to samo, też mi to nie idzie", a potem dziwnym trafem np. moja przyjaciółka dostaje prawie maxa, bo przecież tak nie ogarniała, a ja zawalam na całej linii, bo faktycznie nie ogarniałam... Ale tych ludzi to już nie interesuje, bo liczy się ich biznes. I jeszcze w ramach słów pocieszenia słyszę, że może uczyłam się za mało ze zrozumieniem. No to się we mnie gotuje. Ale zbyt lubię daną osobę, by zrzucać na nią swoją irytację, więc duszę to w sobie, płaczę po kątach i zastanawiam się, dlaczego nie mogę być tak dobra z tej matmy, jak inni.
Studia to jednak dla mnie teraz priorytetowa sprawa. Muszę zawalczyć, choćby nie wiem co. Nawet, gdy dopadają mnie chwile zwątpienia, to przynajmniej próbuję. Żeby nie zarzucać sobie potem, że się poddałam. Więc odcinam zaraz wszystkie media i spędzam dzień w książkach. Tylko i wyłącznie. Im szybciej się za to zabiorę, tym szybciej skończę, a do zrobienia mam jeszcze jeden, mały album... Szykuję dla przyjaciela prezent - niespodziankę na jego urodziny. Jutro zamierzam go zaskoczyć wieczorem niezapowiedzianą wizytą. Mam tylko nadzieję, że się ucieszy.
No a jeszcze z innych spraw oprócz okropnej matmy - człowiek, o którym pisałam niedawno, że odwołał nagle spotkanie, znowu się odezwał. Tym razem z pytaniem czy znajdę chwilę w sobotę (tj. dzisiaj). Co za pech, że nie - bo studia i nie - bo nie ma mnie w Krakowie i nie - bo chcę mu dać nauczkę. Już nie jestem tą dziewczynką, która bez wahania przyjedzie wcześniej tylko po to, by się z nim zobaczyć. Nie dam się już manipulować i... nawet jeżeli ostatecznie kiedyś dojdzie do tego spotkania wyjaśniającego sobie wszystko to, co było, to już teraz wiem, że nie będę tego aż tak przeżywać. Bo zrozumiałam, że jest na świecie mnóstwo wspaniałych osób i nie kończy się on na jednym typie. Nieważne, jak bardzo ożywił moje serce, sprawił, że czułam się wyjątkowa, bo nigdy nie zapomnę, jak równie dobrze doprowadził do tego, że moja samoocena drastycznie spadła, a serce pozostało pęknięte.
Poznałam natomiast kilka dni temu, na jednym z takich głupich portali (mniejsza z tym), pewnego gościa. Rozmawia mi się z nim genialnie, w zasadzie tak, jakbyśmy się znali od dawna. Poza tym zaraża mnie jakąś dawką optymizmu na tyle, że właśnie w momentach, gdy mam ochotę wszystkim rzucić, myślę sobie o nim i jego podejściu do świata. I to nie tak, że się nakręcam na jakąś super znajomość, nie. Tu chodzi jedynie o to, że ktoś taki jak on uświadamia mi, że istnieją ludzie, z którymi można naprawdę fajnie porozmawiać czy spędzić czas i dzięki którym widzi się, że np. taki J. nie jest już wart, by tak się nim przejmować.
Póki co jednak czas stąd zmykać - dochodzi już prawie jedenasta, a mnie czekają dwie listy do zrobienia z okropnej topologii, której nie rozumiem, do tego chciałam jeszcze ogarnąć chociaż połowę list na analizę i zrobić projekt na jeszcze inny przedmiot. Dobrze, że na jedno kolokwium nauczyłam się wczoraj. A jak widać, mam tego w tym tygodniu maraton.
Życzę Wam więc miłego dnia, weekendu i najpewniej też tygodnia, bo raczej mnie tu nie będzie.
Jednak w momencie, kiedy coś mi nie wychodzi, jest mi po prostu przykro. Co innego, gdybym się nie starała, ale kiedy naprawdę się uczę, próbuję zrozumieć te zadania, a potem jest kiepsko, to aż się odniechciewa. Jeszcze pojawia się wówczas we mnie niepohamowana irytacja na ludzi, którym wychodzi. Tyle, że ja nie jestem i nie chcę być zawistna. Właściwie tu nie chodzi o zazdrość pokroju - moi najbliżsi znajomi zdają bez problemu, a ja zawalam. Tu chodzi tylko o ludzką hipokryzję. Bo wiecie, co mnie irytuje i co jest dla mnie strasznie przykre? Kiedy słucham w kółko przed danym zaliczeniem, jak to "ja nic nie umiem, nie rozumiem tego, nie przejmuj się, mam to samo, też mi to nie idzie", a potem dziwnym trafem np. moja przyjaciółka dostaje prawie maxa, bo przecież tak nie ogarniała, a ja zawalam na całej linii, bo faktycznie nie ogarniałam... Ale tych ludzi to już nie interesuje, bo liczy się ich biznes. I jeszcze w ramach słów pocieszenia słyszę, że może uczyłam się za mało ze zrozumieniem. No to się we mnie gotuje. Ale zbyt lubię daną osobę, by zrzucać na nią swoją irytację, więc duszę to w sobie, płaczę po kątach i zastanawiam się, dlaczego nie mogę być tak dobra z tej matmy, jak inni.
Studia to jednak dla mnie teraz priorytetowa sprawa. Muszę zawalczyć, choćby nie wiem co. Nawet, gdy dopadają mnie chwile zwątpienia, to przynajmniej próbuję. Żeby nie zarzucać sobie potem, że się poddałam. Więc odcinam zaraz wszystkie media i spędzam dzień w książkach. Tylko i wyłącznie. Im szybciej się za to zabiorę, tym szybciej skończę, a do zrobienia mam jeszcze jeden, mały album... Szykuję dla przyjaciela prezent - niespodziankę na jego urodziny. Jutro zamierzam go zaskoczyć wieczorem niezapowiedzianą wizytą. Mam tylko nadzieję, że się ucieszy.
No a jeszcze z innych spraw oprócz okropnej matmy - człowiek, o którym pisałam niedawno, że odwołał nagle spotkanie, znowu się odezwał. Tym razem z pytaniem czy znajdę chwilę w sobotę (tj. dzisiaj). Co za pech, że nie - bo studia i nie - bo nie ma mnie w Krakowie i nie - bo chcę mu dać nauczkę. Już nie jestem tą dziewczynką, która bez wahania przyjedzie wcześniej tylko po to, by się z nim zobaczyć. Nie dam się już manipulować i... nawet jeżeli ostatecznie kiedyś dojdzie do tego spotkania wyjaśniającego sobie wszystko to, co było, to już teraz wiem, że nie będę tego aż tak przeżywać. Bo zrozumiałam, że jest na świecie mnóstwo wspaniałych osób i nie kończy się on na jednym typie. Nieważne, jak bardzo ożywił moje serce, sprawił, że czułam się wyjątkowa, bo nigdy nie zapomnę, jak równie dobrze doprowadził do tego, że moja samoocena drastycznie spadła, a serce pozostało pęknięte.
Poznałam natomiast kilka dni temu, na jednym z takich głupich portali (mniejsza z tym), pewnego gościa. Rozmawia mi się z nim genialnie, w zasadzie tak, jakbyśmy się znali od dawna. Poza tym zaraża mnie jakąś dawką optymizmu na tyle, że właśnie w momentach, gdy mam ochotę wszystkim rzucić, myślę sobie o nim i jego podejściu do świata. I to nie tak, że się nakręcam na jakąś super znajomość, nie. Tu chodzi jedynie o to, że ktoś taki jak on uświadamia mi, że istnieją ludzie, z którymi można naprawdę fajnie porozmawiać czy spędzić czas i dzięki którym widzi się, że np. taki J. nie jest już wart, by tak się nim przejmować.
Póki co jednak czas stąd zmykać - dochodzi już prawie jedenasta, a mnie czekają dwie listy do zrobienia z okropnej topologii, której nie rozumiem, do tego chciałam jeszcze ogarnąć chociaż połowę list na analizę i zrobić projekt na jeszcze inny przedmiot. Dobrze, że na jedno kolokwium nauczyłam się wczoraj. A jak widać, mam tego w tym tygodniu maraton.
Życzę Wam więc miłego dnia, weekendu i najpewniej też tygodnia, bo raczej mnie tu nie będzie.
"Jakie to dziwne
tak bolało
nie chciało się żyć
a teraz takie nieważne
tak bolało
nie chciało się żyć
a teraz takie nieważne
niemądre
jak nic"